Jak to się stało, że przespałam moment, w którym jako ludzie staliśmy się takimi cholernymi egoistami?
Kiedy zaczęłam mieć tego świadomość? Kiedy egoizm stał się normą?
Rozmawiam ze znajomym, który mówi mi, że nie wyobraża sobie zwiedzać czegokolwiek z kimś, bo ten ktoś albo nie wytrzymuje tempa, albo chce zwiedzać co innego, albo nie ma kasy na tyle podróży w roku.
Więc ten znajomy jeździ sam. Nie musi się do nikogo dostosowywać, naginać i OK. I więcej zobaczy. I nikt mu nie marudzi. I z jednej strony rozumiem i niby wszystko gra. Ale z tej drugiej…
Jak nazwać takie naginanie? Czy nie jest to aby trochę pójście na kompromis? Taki zdrowy? Pojedziemy razem. Zobaczymy trochę tego, trochę tego, wypijemy razem kawę/herbatę/wodę, zjemy coś lokalnego i porozmawiamy o wrażeniach z podróży? Brzmi aż tak bardzo, bardzo źle?
Czy naprawdę podróż przeżywać można dobrze tylko w samotności (proszę nie piszcie mi w tym momencie o podróżach w poszukiwaniu siebie, bo nie o to mi chodzi). Wspólne podróżowanie to tylko jeden z miliona przykładów.
A co z podróżą, jaką jest życie?
Czy naprawdę zawsze jakość przeżywania wszystkiego w pojedynkę jest lepsza? Serio? I tak przez całe życie?
Na każdym kroku ja, ja, ja, moje, moje, moje.
Dobrze mieć świadomość swoich własnych potrzeb, ale kurcze – bez przesady! Ileż można być Królem Maciusiem, albo Królową Maciusiową I.
I tak żyjemy w tym paradoksie – banda zapatrzonych w siebie indywidualistów, w rzeczywistości rozpaczliwie pragnąca kontaktu z drugą osobą.
To droga wyłącznie ku przepaści.
Niestety.
Przepaści samotności.