No tak. Zrozumienie języka prawniczego, zwanego przez niektórych żargonem (nie będę pisać o używanym przez niektórych nieeleganckim pojęciu „prawniczy bełkot”), bywa nie lada wyzwaniem.
Lekko nie jest. Przychodzi Klient do prawnika, bywa że blady i zestresowany, z problemem życia i bęc! Na „Dzień dobry” dostaje serię niezrozumiałych słów i łacińskich paremii.
No i nie dość, że wizyta w kancelarii kojarzy mu się równie przyjemnie, co wizyta u dentysty z bolącym zębem, to jeszcze czuje się jak Polak na dworcu kolejowym w Chińskiej Republice Ludowej (no raczej nieswojo;).
Czy jest na to recepta? Recepta, na to, żeby Klient nas zrozumiał, polubił i chciał do nas przychodzić z problemami prawnymi?
Tak! Mówmy do niego po polsku! W końcu wykładnia językowa (czyli taka, wg której słowa, nawet w mądrej adwokackiej mowie, mają znaczenie takie, jak w języku potocznym), winna być wykładnią dominującą! 🙂
Niech zatem dominuje! ;).
Nie widzę powodu, dla którego miałabym się popisywać przed Klientem znajomością języków martwych. Nie widzę też powodu, dla którego miałabym go wprawiać w zakłopotanie.
Najważniejsza jest dla mnie komunikacja-nie tylko w życiu prywatnym, ale także zawodowym. Tylko Klient, który mnie zrozumie, będzie w stanie ze mną współpracować i uświadomić sobie, dlaczego rekomenduję to, a nie inne rozwiązanie.
Tak, jak ja wsłuchuję się w potrzeby Klienta, prowadzony przez niego biznes i chcę go rozumieć, żeby nasza współpraca układała się bez zarzutu, tak i on musi rozumieć mnie. Rozumieć dlaczego robię tak, a nie inaczej. Sprzężenie zwrotne. Akcja-reakcja.
A zatem. Drogi Kliencie! Proszę nie przychodź do mnie, z nastawieniem jak na leczenie kanałowe bez znieczulenia, tylko z nastawieniem, że porozmawiamy, jak polski przedsiębiorca z polskim przedsiębiorcą. Obiecuję mówić po polsku :).
Nie przychodź też plis w przysłowiowe 5 minut do dwunastej, bo wtedy będę praktycznie bez szans, żeby Ci pomóc.
Wtedy będzie, mówiąc tak po prostu, po polsku-POZAMIATANE.