Dokładnie tak.
Ile to razy coś planujemy, nie wychodzi nam i nie wiemy dlaczego?
To tak, jak w tym memie o bieganiu „dziś mija dokładnie pół roku od dnia, kiedy powiedziałam sobie, że rano zaczynam biegać”, czy jakoś tak.
Tak czy inaczej prawdą jest, że stawiamy sobie nierealne zadania, robimy niewykonalne plany, których później nie realizujemy (co wpędza nas w jeszcze większą frustrację).
I ponosimy porażki.
Może czas coś zmienić?
Może zamiast oświadczenia „Od jutra żeby schudnąć jem tylko koktajle” (właśnie-jem, czy piję?;), zacząć od stwierdzenia „Od jutra przestaję słodzić, albo nie będę jadł mojego codziennego bounty, snickersa, czy marsa”.
To chyba przyjdzie łatwiej. A wartość dodana (albo odjęta-w przypadku straconych kilogramów) nie do przecenienia.
Albo „Przeczytam 52 książki w 52 tygodnie” (tak, sama zapisałam się na tę akcję-nie pytajcie, jak to się skończyło;).
Może lepiej „Będę czytać 1/2 h przed snem”.
To dlaczego nam nie wychodzi?
Nie wychodzi bo stawiamy sobie cele „od czapy” po prostu, planujemy zrobić coś, co z góry skazane jest na porażkę, bo w planowaniu rozmach mamy godny Donalda Trumpa podczas kampanii wyborczej, zamiast skupić się na konkretach i małych krokach.
To tak, jakby założyć sobie start w Thriatlonie, kiedy nigdy nie było się na basenie. Ba! W ogóle nie lubi się pływać.
Przepis na sukces?
To stawianie sobie dedlajnów na realizację konkretnych zadań-zadań, które małymi krokami zbliżają nas do celu.
Zadań, które nie dobiją nas, a co gorsza nie zniechęcą przy pierwszym zakręcie.
W końcu droga do sukcesu jest kręta.
A przede wszystkim dokładne powiedzenie sobie, czego się oczekuje.
Nie dotrzymałam deadlajnu? Bywa. Czy to znaczy, że mam zarzucić mój plan i przestać dążyć do zamierzonego (realnego i konkretnego) celu?
Nie. To znaczy, że wyznaczam sobie kolejny deadline i wolnej, ale robię to, co sobie założyłam.
Bo wiem czego chcę, a przede wszystkim chcę.
A chcieć to móc.