Kite to bez wątpienia nie jest sport dla tych, którzy boją się ryzyka. Kite to przełamywanie barier i walka z lękami, z wodą, wiatrem, a nawet samym kitem.
To zupełnie tak, jak w życiu. W moim życiu też. Codziennie życie stawia Cię w sytuacjach trudnych, w których nie zawsze wiesz, co robić, bo życie „wypycha” Cię z Twojej strefy komfortu. Wycofać się? Iść do przodu? Jak będzie lepiej?
Pierwszy krok zawsze jest do przodu. W życiu, sporcie, relacji.
Żeby nauczyć się pływać na kite (a wcześniej na nartach), musiałam przezwyciężyć wiele lęków. Lęk wysokości, który dość mocno się u mnie objawia, lęk przed prędkością i kalectwem.
Zaliczyłam chyba z milion upadków, równie dużo podtopień i wyławiania kite z wody.
Mimo, że jestem dość wysportowaną osobą nieraz bolały mnie wszystkie mięśnie, byłam posiniaczona od deski i trapeza, zaliczyłam poparzenia słoneczne i zerwałam ACL lewego kolana (operacja prawego kolana też mnie nie minie-taka podobno moja „uroda”).
Nieraz rezygnowałam, wątpiłam w siebie, płakałam i klęłam na czym Świat stoi.
Ale udało się-pływam. Spytacie, czy warto było. Tak było, bo tu nie o samo pływanie chodzi.
Chodzi o budowanie charakteru. Chodzi o satysfakcję z tego, że dałam radę. Chodzi o to, żeby budować w sobie takie przeświadczenie, że da się radę mimo wszelkich przeciwności, mimo wszystko. Na każdym polu.
Jeżeli więc nadal myślicie, że jakikolwiek sukces na jakimkolwiek polu przychodzi łatwo, to jesteście w błędzie. To co widzicie jako „produkt finalny” jest zawsze okupione fizycznymi i psychicznymi „siniakami”.
I nie dajcie sobie wmówić niczego innego, bo to po prostu nieprawda.