Zainspirowana Jasonem Huntem (kto z Was nie wie, kto to jest-zdecydowanie polecam sprawdzić:), zaczęłam się zastanawiać jak by to było gdyby nagle zdarzyło mi się znaleźć na bezludnej wyspie.
Pół biedy, gdyby wyspa była ładna i słoneczna, piaseczek biały jak mąka, a wokół owocowy raj.
Gorzej, gdyby nie było na niej jedzenia, było zimno, a wokół roiłoby się od dzikich zwierząt, albo co gorsza od tubylców-kanibali (taki wątek z Robinsona Cruzoe).
Abstrahując od tego, jakby na tej wyspie rzeczywiście było, przy założeniu że miałabym picie i jedzenie oraz dach nad głową, to do głębszej refleksji skłoniła mnie myśl, bez czego na tej wyspie absolutnie nie byłabym w stanie przeżyć.
Chodzi mi w tym momencie o zdobycze techniki, te codziennie niezauważalne rzeczy bez których nie jesteśmy w stanie żyć, a których brak urasta do rangi meeeega problemu, gdy lądujesz np. w srilańskiej wiosce.
Jak to nie ma Internetu?! To jak wyślę maila do Klienta? Jak sprawdzę Fejsa, Insta i Linkedina? Jak posłucham mojej ulubionej muzy ze Spotifaja?
Minuta rozmowy za 10 pln netto?! Przecież muszę mieć kontakt z pracą! Z ludźmi! Z urzędami i sądami!
Telefon mi się rozładował, bo ładowarka nie działa w „ichniejszych” gniazdkach? To jak zrobię zdjęcia tych wszystkich super miejsc, w których byłam i tych wszystkich rzeczy, które jadłam, a co ważniejsze-jak pokażę je Światu przez Fejsa i Insta (cholera-zapomniałam, że nie mam netu!).
I tak krążę w tym zaklętym kręgu!
Jak bardzo jesteśmy uzależnieni od naszych Iphonów, tabletów i innych smart-cudów zdałam sobie sprawę, kiedy na jednym z fantastycznych koncertów praktycznie jako jedna z nielicznych nie kręciłam tego wydarzenia swoim telefonem, tylko po prostu słuchałam muzyki.
Wsłuchiwałam się w wokal, brzmienie instrumentów, klimat, który się wytworzył, podczas gdy inni wyczekiwali w nerwach i napięciu, żeby zrobić idealną fotę, czy nakręcić idealny moment, który potem mogliby wrzucić do sieci.
I tak sobie wtedy pomyślałam, że umyka im to, co najważniejsze-nastrój, moment, chwila.
Nie powiem, nie jestem Święta, biję się w pierś, bo kiedyś też tak miałam.
Na szczęście mi przeszło.
Po prostu zdałam sobie sprawę z tego, jak wiele mnie przez to „srajfonowe uzależnienie” omija.
Moment przełomowy?
Żal w oczach mojej przyjaciółki, że nie byłam w stanie poświęcić jej nawet 1/2 h bez zaglądania w telefon.
I tak sobie myślę, że fajnie jest zjeść coś dobrego bez robienia zdjęcia każdego dania, które się je, fajnie jest zobaczyć wschód, czy zachód słońca własnymi oczami, a nie przez ekran Iphona, fajnie jest porozmawiać z żywym człowiekiem, a nie wiecznie śledzić, co robią nasi znajomi na Fejsie.
Fajnie jest też zdać sobie z tego sprawę. W innym razie przyjdzie nam na bezludnej wyspie zginąć nie od braku jedzenia, czy picia, tylko z rozpaczy z powodu tego, że nie możemy tego utrwalić i zamieścić na Fejsie.
Miłego weekendu Wam życzę z wykorzystaniem przyjaciół i pięknych chwil, niekoniecznie social mediów ;).